Sztuka to pozytywny nałóg mieszczanina
Krzysztof Madelski w wywiadzie z Katarzyną Dębek dla FORBES
Forbes: Sztuka to rozrywka dla ludzi zamożnych?
Krzysztof Madelski: Sztuka to przede wszystkim luksus intelektualny. Na szczęście dostęp do kultury jest często darmowy, otwarty dla szerokiej publiczności. Warto to ludziom powtarzać, żeby pozbyli się największej bariery w obcowaniu z nią czyli bariery mentalnej. Nie mówili z góry – nie rozumiem, nie będę sobie tym zawracał głowy.
Pan obrazy i fotografie nie tylko podziwia, ale i kupuje. Pamięta Pan swój pierwszy zakup?
Tak. To była końcówka lat 80-tych. W domu nie było tradycji kontaktu ze sztuką. Mama była księgową, a ojciec inżynierem elektrykiem. Pieniądze szły na bieżące potrzeby. A ja już wtedy byłem dobrze prosperującym rzemieślnikiem. I pewnej nocy, spacerując po Poznaniu zobaczyłem przez szybę w galerii Ewy Polony obraz abstrakcyjny Ewy Łunkiewicz – Rogoyskiej. Wywarł na mnie takie wrażenie, że poczułem, że muszę go mieć. I tak się zaczęło.
Ale od kupienia jednego obrazu do tworzenia kolekcji jest długa droga.
Potem zaczęły się wizyty w pracowniach. Elementem poznańskiej bohemy był Jerzy Piotrowicz. Wizyty w jego pracowni to było wielkie przeżycie. Pojawiła się chęć by pójść dalej.
Kolekcjonowanie sztuki to ekscytujące zajęcie?
Oczywiście. Niezwykle ekscytujące. Bo czasem chcemy się oprzeć na autorytetach – chcemy kupić coś pewnego, a czasem dokonać pionierskiego odkrycia. I cieszymy się gdy ono wytrzyma próbę czasu, kiedy okaże się, że wartość artystyczna naszego odkrycia jest wysoka. Są momenty radości, że coś się sprawdziło i porażki kiedy okazuje się, że to czym na początku byłem zachwycony z czasem zaczyna mi przeszkadzać. Z tego się składa życie kolekcjonera – z radości odkrywcy i goryczy porażek.
A Pana największe odkrycia?
Jestem zadowolony, że 25 lat temu intuicyjnie zachwyciłem się obrazami Stanisława Fijałkowskiego i po tylu latach obcowania z jego twórczością ani na chwilę nie zmieniłem zdania co do tego, że jest to wielka sztuka. To był sukces pierwszego wyboru. Takim sukcesem są też prace Leona Tarasewicza. Poznaliśmy go z żoną krótko po jego studiach. Był mało znany w Polsce, ale doceniany w Szwecji, w Niemczech. Żona zorganizowała mu wystawę w poznańskiej galerii Ego. I ja już wtedy czułem, że to jest wielkie zjawisko.
Ale kilka lat temu zakończył Pan etap kolekcjonowania malarstwa i zaczął budować kolekcję fotografii. Skąd ta zmiana?
W 2008 r zainteresowaliśmy się z żoną i dziećmi fotografią i to było płynne przejście. Uznaliśmy, że kolekcja malarstwa stanowi pewną całość i czuliśmy się w tym spełnieni. Odnieśliśmy też wrażenie, że sztuka abstrakcyjna nie budzi żywego zainteresowania. A tu się zaczęło nowe, ekscytujące zadanie, o zupełnie innym podłożu ideowym.
Podłożu ideowym budzącym kontrowersje, bo za temat swojej kolekcji obraliście tożsamość płciową czyli znienawidzony gender. Swoje kolekcje tworzycie także po to by je pokazywać, a prace Doroty Nieznalskiej czy Katarzyny Kozyry wywołują skrajne emocje. Chcieliście włożyć kij w mrowisko?
Nie było naszym celem wywołanie skandalu, ale jakiejś dyskusji. Naszym marzeniem jako kolekcjonerów jest to, żeby się dzielić. I to jest też powód, dla którego wybraliśmy tematykę społeczną. Po to, żeby to miało jakiś rezonans. Żeby wpłynęło na przemyślenia. Temat naszej kolekcji związany był z tożsamością kobiety. Od tego wyszliśmy. Kobiece ciało było często przedmiotem fotografowanym, a więc narzędziem do przekazania idei przez artystów. Wiadomo było, że to wywoła kontrowersje. Ale z czasem tematyka się rozszerzyła. W naszej kolekcji fotografii nie chodzi tylko o równouprawnienie, ksenofobię, ale o szersze spojrzenie na wszelkie rodzaje dyskryminacji i braku tolerancji. Jest to temat globalny, dotyczy nas wszystkich.
Decyzja o zwrocie w stronę fotografii nastąpiła w konkretnym momencie.
Tak. Całą rodziną byliśmy w Tate Modern w Londynie. W małym pokoiku trafiliśmy na wystawę Claude Cahun, francuskiej artystki tworzącej w latach 30- tych. Miała problemy ze swoją tożsamością płciową – czuła się i mężczyzną i kobietą. Cahun zrobiła serię zdjęć i my byliśmy nimi tak poruszeni, że podjęliśmy rodzinną decyzję, że nasze zainteresowania odejdą od abstrakcji na rzecz fotografii, zaangażowanej społecznie . Niedługo potem poznaliśmy Adama Mazura, wybitnego krytyka fotografii, i korzystając z jego ogromnej wiedzy nakreśliliśmy obszar naszego zainteresowania.
Wasza kolekcja to ponad 300 fotografii. Są w niej nazwiska klasyków – Zofii Rydet czy Wojciecha Plewińskiego i młodego pokolenia – Maurycego Gomulickiego czy Anny Bedyńskiej. Długo powstawała?
Eksponatów jest dużo, ale to nie w ilości tkwi jej wartość. Istotne jest to, że jest bardzo spójna i sprofilowana na tematykę związaną z równouprawnieniem. Tworzenie jej to na początku była praca detektywa. Musieliśmy sami zdobyć numery telefonów czy adresy artystów, bo rynek fotografii w Polsce wciąż jest na etapie początkowym. Taki okres intensywnych poszukiwań trwał cztery lata. Z córką Anną w każdej wolnej chwili odwiedzaliśmy fotografów, kontaktowaliśmy się przez galerie. Kupowanie klasyki bardzo ułatwiły nam aukcje fotografii kolekcjonerskiej organizowane przez Katarzynę Sagatowską.
Ma Pan swoje ulubione fotografie w kolekcji?
Jest ich bardzo wiele. Bardzo sobie cenię Natalię LL ,szczególnie te mistyczne fotografie, które wykonywała w późniejszym okresie twórczości. Uważam, że Natalia LL to kolejny gigant polskiej sztuki. Osoba absolutnie bezkompromisowa. Lubię twórców, którzy nie zważają na to czy to co robią się komuś podoba czy nie. A ostatnio jestem zafascynowany Maurycym Gomulickim – jego serią „Spełnianie marzeń”. Bo ta nasza tematyka feministyczna jest na ogół bardzo poważna, dotyka bolesnych tematów, a Maurycy Gomulicki pokazuje, że warto cieszyć się życiem.
Kupowanie fotografii to dobra inwestycja?
Ja uważam, że fotografia jest ciągle w Polsce niedroga. Bo jeśli można na aukcji kupić vintage czyli starą odbitkę, albo czasem nawet unikat, czyli pracę robioną w jakiejś szczególnej technice istniejącą w jednym egzemplarzu – za 2 -3 tys. złotych to to jest bardzo dobra cena. I tu przypomina mi się takie porównanie: w latach 50-tych w Stanach Zjednoczonych odbitka autorstwa znanego fotografa kosztowała 500 dol., a dziś ona kosztuje 100 tys. dol. Nie wiem dokładnie co będzie w Polsce za trzydzieści lat, ale sądzę, że wartość tych unikalnych, bardzo wartościowych prac znacznie wzrośnie. Przyznam, że my nie tworzyliśmy kolekcji jako inwestycji. Inwestycją są dla mnie wykształcenie dzieci i firma rodzinna. Obie się świetnie udały, więc nie ma potrzeby byśmy traktowali sztukę jako inwestycję. To raczej inwestycja w samego siebie.
Rodzaj nałogu?
To taki pozytywny nałóg mieszczanina. Dobre mieszczańskie tradycje są moim ideałem. Dom nie powinien być pusty, powinien nosić ślady, które przekazujemy następnemu pokoleniu. Kolekcjoner wie, że owszem przeżywanie jest bardzo ważne, ale tożsamość rodziny warto budować również przez dobra materialne. Nasze społeczeństwo doznało ogromnej wyrwy – czasów wojny i komunizmu kiedy ten dorobek materialny został zniszczony. Gdy na przykład w Holandii idzie się do mieszczańskiego domu i widzi, że ściany od podłogi do sufitu obwieszone są grafikami i obrazami to można na to różnie reagować, ale ja chciałbym żeby w Polsce dało się choć trochę te tradycje odbudować. Co też ważne, pamiętajmy, że kupując dzieła sztuki wspieramy środowiska twórcze.
Wy nie tylko gromadzicie, ale też pokazujecie swoje zbiory szerokiej publiczności. Rodzina Madelskich ma poczucie misji?
Chyba tak. Od czasu kiedy z żoną w 1990 r. podczas podróży do Francji trafiliśmy do Saint Paul de Vence i tam poznaliśmy fundację założoną przez małżeństwo Maeght. Ci ludzie poświęcili życie, żeby się z artystami dogadywać. Artyści przekazali im swoje prace i powstało jedno z pierwszych na świecie muzeów prywatnych. Bardzo podobają mi się takie działania. Jestem zafascynowany prywatnymi inicjatywami, które mają na celu publiczne pokazywanie kolekcji. W samym Berlinie jest 12 takich muzeów. We Włoszech jest ze 30. Nawet na Tasmanii jest człowiek, którego ideą fixe stało się zbudowanie muzeum sztuki nowoczesnej. Zarobione pieniądze zainwestował i powstało niesamowite muzeum. Oczywiście to może wynikać z tego, że ktoś ma wielkie ego i to ego chce uzewnętrznić, ale często wynika to z chęci włączenia się w budowanie społeczeństwa obywatelskiego. Uważam ,ze sztuka wzbogaca nas moralnie i duchowo, rozwija wyobraźnię. Z tego też wynika umiejętność pracy zespołowej, dzielenia się pomysłami, wspólne ich wdrażanie .Tak tworzy się wartości dodane, to najlepsza droga do ogólnego dobrobytu.
W Poznaniu takie muzeum chciała zbudować Grażyna Kulczyk, ale miasto nie było zainteresowane współpracą.
Tak. Pani Kulczyk chciała w całości sfinansować inwestycję, a miasto miało dać stosunkowo niewielkie środki na bieżące utrzymanie. Brak ufności w sens wspólnego działania sprawił, że radni miejscy powiedzieli nie – my nie będziemy z kasy publicznej wspierać prywatnego przedsięwzięcia. Uważam, że to ogromna strata. Tym bardziej, że projekt wykonał legendarny Tadao Ando.
A Pan myślał o pokazywaniu swoich kolekcji w prywatnym muzeum?
Nie, ale moim marzeniem byłoby, żeby się parę osób porozumiało i stworzyło wspólną przestrzeń, w której wystawiane by były prywatne kolekcje. Jest ich pewnie w Polsce parędziesiąt i warto byłoby je pokazać. To duża inwestycja i koszty bieżące – zatrudnienie kuratorów, organizowanie wystaw, konserwacja prac. Ale wierzę, że kiedyś to się uda.
źródło:
pozostałe Napisali o nas
11.01.2018
UWIKŁANE W PŁEĆ. Esej towarzyszący wystawie w ramach Fotofestiwalu w Łodzi w 2012
Akt I – Kolekcja Od ponad dwudziestu lat Krzysztof i Joanna Madelscy kolekcjonują sztukę współczesną, a od trzech powojenną fotografię polską. Tematem, wokół którego zbudowali swój…
Punkty widokowe na lata 70
Kiedy patrzę na fotomontaż Ewy Partum z cyklu Samoidentyfikacja (1980), gdy nagusieńka przechodzi przez jezdnię, stoi w kolejce albo zlewa się z osiatkowanym, kobiecym tłumem, mam przed oczyma przebiegającą w tym samym czasie przez ulice Mokotowa Zofię Kulik, „babę z siatami” – artystkę wyskakującą zza pleców wklejonej do zdjęcia Partum.